Chodzą słuchy, że jestem Córeczką Tatusia...


Chociaż nie do końca wiem dlaczego... przecież jestem Maminą przylepą i uwielbiam zasypiać u niej na piersi...




Czasami ta moja Mama jest spoko...


... ale czasami tak mnie potrafi wnerwić...


Nie wiem czy wiecie, ale uwielbiam podróże samochodem... pełen relaks, luz i błogostan...


... z reguły śpię- tak okazuję to, że mi się podoba...



A najbardziej z tego, że śpię w czasie jazdy cieszą się rodzice... bo często to spanie przedłuża się jak wrócę do domku...




A jak już się obudzę to lubię pomachać nóżkami... podobno nóżki mam akurat za Mamą- chociaż tyle...



Jak mam akurat ochotę to potrafię być bardzo grzeczna...


Z reguły jak Mama mnie tuli...


Nosi i buja...



A w sekrecie Wam powiem, że ja już doskonale wiem co działa na moją Mamę- słodka mina i nic więcej nie trzeba...



Kocham mojego Słoneczniczka do utraty tchu... na zabój... na zawsze <3 <3 <3


Patrycja ;)
Od ostatnio spłodzonego posta minęło 5 dni... Smutne to, bo uwielbiam pisać... dla Was i dla samej siebie... Takie pisanie mnie wycisza, odstresowuje, i po prostu sprawia przyjemność. No ale cóż... To już nie to co w ciąży, kiedy to nadmiar wolnego czasu i beztroski, aż mnie przytłaczał!

Wiedziałam, że pojawienie się Neli na świecie to będzie rewolucja, totalny armagedon, koniec jednego- początek drugiego. Nie spodziewałam się jednak, że aż tak. Gdyby ktoś zapytał się mnie o to co zmieniło się w moim życiu wraz z pojawieniem się Neli na świecie, odpowiedziałabym, że prościej byłoby zapytać co się nie zmieniło, czy cokolwiek jest po staremu. Tak na szybko...

1) Od 3 tygodni (żeby być precyzyjną 3 miną jutro) sen to towar deficytowy. Czasem zasypiam na stojąco- to znaczy chciałabym, ale moje dziecko ma akurat wówczas inne plany...albo trzeba coś wyprasować, wyprać, posprzątać, albo po prostu wziąć prysznic(no czasem trzeba ;p)...a chciałoby się jeszcze skrobnąć coś na blogu...nie wspomnę już o takich rozrywkach jak film, książka, gazeta...czy przyjemny wieczór z mężem... o l a b o g a.... jak to życie się zmieniło....

2) Jestem chodzącym, całodobowym barem mlecznym... Wiem, że daję mojemu dziecku najlepsze co mogę w tej chwili zaoferować... cieszę się, że je, że przybiera na wadze... ale nikt mi nie wmówi, że to tylko takie ohy i ahy... non stop wystawiam cycka, bo moje dziecko albo głodne albo chce się uspokoić... z wymianą wkładek nie nadążam, chociaż i tak słabo dają radę, bo czasem i stanik i bluzka przemoczona...poza tym garderoba mało urozmaicona- no bo przecież bluzka musi być taka, co to pierś wyjdzie górą, albo po uprzednim rozpięciu z łatwością uda jej się wyjść na światło dzienne... tak więc nic tylko pierś do przodu i w miasto :///

3) Nie dajmy się zwariować- kobieta karmiąca może jeść wszystko, trzeba tylko obserwować dziecko... Yhyyy akurat... Ja jedząc "delikatnie" od 2 dni walczę z wysypką u Neli- mimo, że nie zjadłam niczego takiego co mogłoby ją uczulić- tak mi się wydaje...Co, więc byłoby w sytuacji, gdybym jadła "normalnie"- chyba wolę nie wiedzieć.... A nawet nie chcę mówić na głos co chętnie bym zjadła/wypiła... Cóż mogę rzecz- w ogóle nie jestem wyposzczona... No ale jak widzę, jak Nela cierpi i jest rozdrażniona przez tą wysypkę to odechciewa mi się jeść cokolwiek... A gdyby jeszcze do tego miał dojść ból brzuszka to ja dziękuję...


4) Perfekcyjna Pani Domu i Perfekcyjna Kobieta- a to da się w ogóle pogodzić z byciem Matką ?;p Poranna możliwość umycia zębów i ubrania się to już duży sukces... a gdzie reszta? Włosy średnio świeże no ale mycie plus suszenie plus jakieś ich ogarnięcie to jednak kawałek czasu...Poza tym po co? I tak twórczy nieład na środku głowy to jedyna słuszna aktualnie fryzura. Makijaż? taki make-up no make-up... nie ma czasu i chyba nawet chęci...Manicure i pedicure? Zabieram się codziennie odkąd wróciłam ze szpitala- póki co idę na skróty, byle jak i byle szybko.... Obiad? Zrobiłam raz...Odkurzanie? Na koncie chyba w ilości 2... I tak można by wymieniać... Mimo, że bym chciała, mimo, że lubię jak jest ładnie, fajnie, czysto... Ale nie mam póki co siły...


I tak można by wymieniać. Rytm dnia, rytm życia całkowicie podporządkowany temu małemu Okruszkowi. Jak jest lepszy dzień, Nela pośpi w dzień, to jakoś człowiek daje radę, i od razu humor lepszy... ale jak jest tak jak dzisiaj, tak jak wczoraj, kiedy to Nela płacze i krzyczy bez powodu, mimo, że ma sucho i jest najedzona, mimo, że nosi się ją na rękach- to człowiekowi tak źle, bo nie dość, że zmęczony, to po prostu płacz własnego dziecka otwiera w sercu takie drzwiczki, o których istnieniu się nie wiedziało... jak jej pomóc, co jej jest, ile bym dała, żeby przestała, żeby się uśmiechnęła, żeby jej nie bolało- o ile to ból, a nie "nudzi mi się"....


Czy początki zawsze są takie trudne? Czy im dziecko starsze tym prościej? Czy jakoś idzie pogodzić bycie Mamą, Żoną, Kochanką, Kucharką, Sprzątaczką, Zadbaną Kobietą(...)...??!! Na pewno, bo wiele z Was jest na to najlepszym przykładem... jednak ja potrzebuję póki co czasu na pogodzenie tego wszystkiego i na ogarnięcie się w tej nowej roli... Tak bardzo chciałabym być w niej jak najlepsza, że czasem się gubię i czasem mnie to przerasta...

Wiem tylko jedno...mimo tego wszystkiego- KOCHAM JĄ NAD ŻYCIE i zrobiłabym dla niej wszystko. A jak widzę jej słodki uśmieszek, czasem nawet nieświadomy, albo słyszę beztroskie westchnięcie- to jest dla mnie największa nagroda- i wtedy już nie pamiętam, że jestem zmęczona, że jestem smutna, że coś jest nie tak :)) A to już chyba połowa sukcesu :))

Patrycja ;)



Jestem pewna, że na końcu tego postu będę zaryczana, a smarki będą mi wisiały po cycki ;p Ilekroć wspominam ten dzień, ten moment, albo chociażby oglądam narodziny innych dzieci w telewizji niewyobrażalnie się wzruszam... Nie wiem, czy dlatego, że to wszystko jest takie świeże, czy już zawsze na myśl o tej chwili łzy same będą mi stawały w oczach...Mam nadzieję, że to drugie... ;)

Wracając do głównego wątku- znalazłam się w jednej z sal porodowych- swoją drogą dopiero wychodząc ze szpitala Mąż przypomniał mi, w której z sal rodziłam, bo nie wiem jakim cudem, ale w tym całym szoku- amoku nawet tego nie pamiętałam. Czekając na Męża zajęła się mną położna- pomierzyła mi brzuszek i miednice i stwierdziła swoim fachowym okiem, że Nela nie będzie ważyła więcej niż 3400-3500g- z tą myślą łatwiej było mi patrzeć w przyszłość- jak się okazało "lekko" się myliła ;) Nie zdążyłam się obejrzeć, a do sali wparował Mój K. Położna poinstruowała nas czego możemy używać, co nam może pomóc, jak sobie ulżyć. Na Sali był pełen asortyment piłek, specjalistycznych krzesełek, jakichś lin, łóżko, oczywiście łazienka przynależna do sali, z której to- a właściwie ze znajdującego się w niej prysznica korzystałam bardzo bardzo często- polecam każdej rodzącej często i długo. Dała nam także parę życzliwych rad i oczywiście poinformowała nas, że możemy wzywać ją w każdej chwili, jak tylko będziemy czuli taką potrzebę, albo ja będę chciała dostać coś przeciwbólowego. I zostawiła nas samych. To wspaniale. To był tak intymny moment, taki nasz, a ona w perfekcyjny sposób poprowadziła wszystkim w taki sposób, że czuliśmy się zaopiekowani i bezpieczni, ale nie przytłoczeni i pozostawieni w bardzo intymnej, osobistej atmosferze (zresztą na sam koniec porodu robi się taki tłum, że miło być wcześniej tylko we dwoje). Z góry wiedziałam (a tym bardziej uświadomiona zajęciami w szkole rodzenia), że cały poród spędzę aktywnie... piłka, prysznic, spacer, ruchy biodrami w miejscu, cokolwiek byle tylko nie leżeć- i tak też było. Łóżko porodowe mnie parzyło. Skurcze i cały ból porodowy był milion razy większy jak próbowałam się na nim kłaść, więc położna pozwalała mi nawet KTG mieć na piłce, a nie na leżąco- nie dałabym chyba rady. Co do moich wcześniejszych wyobrażeń vs rzeczywistość... Nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie bólu porodowego, póki sam go nie doświadczy. Wiedziałam, że będzie bolało i że nie będzie to przyjemne. Nie spodziewałam się jednak, że ból tak bardzo może zawładnąć naszym ciałem. Ogarnąć nas od stóp do głów, a my nie jesteśmy w stanie nic zrobić. Myślę, że na moje odczucia wpłynął też czas... w końcu skurcze zaczęły się o 3 nad ranem, a Nela urodziła się o 22:14- także długo walczyłam z bólem. Jednakże myśl po co to wszystko, co ma nastąpić po tych chwilach bólu, na spotkanie z KIM czekam dodawały mi sił... <3 Na pewno w tym wszystkim nie mogę pominąć mojego Męża... który był cały czas ze mną, który trzymał mnie za rękę, który pomagał mi się podnosić, który był ze mną pod prysznicem, który mnie wycierał, podawał wodę, wzywał położną, mówił, że dam radę, że świetnie mi idzie...w którego to oczach widziałam jak cierpi razem ze mną, ale i jak bardzo jest ze mnie dumny. Nie wyobrażam sobie tej chwili bez niego. Jego obecność była nieoceniona. Teraz jak rozmawiamy o porodzie to śmieje się ze mnie, że miałam 3 sztandarowe hasła podczas porodu: zrób coś, pomóż mi, zabij mnie ja już się nażyłam i swoje przeżyłam. Dobrze, że był ze mną bo łatwiej takie teksty rzucać w stronę Męża, aniżeli obcej położnej ;)
Nie wdając się w szczegóły techniczne samego porodu to generanie nie było żadnych problemów, poza tym, że rozwarcie postępowało powoli- dość powoli. Tak bardzo się starałam doprowadzić do rozwarcia centymetr po centymetrze poprzez swoją aktywność, tak bardzo chciałam to przyspieszyć- niestety szło opornie. O 19 przychodziła nowa zmiana i zmieniał się personel. Nie miałam wcale ochoty rozstawać się z towarzyszącą mi położną, ale nie mialam wyjścia. Na szczęście jej zmienniczka okazała się nie mniejszą fachurą z mega doświadczeniem. Nie powiem Wam dokładnie co, w jakiej godzinie, itd., ale nagle ustały mi skurcze ...parte jak dobrze zrozumiałam. To znaczy według położnej ustały, bo mnie wcale nie bolało nic mniej. Było już późno, a ja byłam wycieńczona tyloma godzinami porodu. No i padła propozycja- albo czekamy, aż coś się samo ruszy a może to trochę potrwać(dodam, że mega wycieńczona dłużyła mi się każda sekunda i każda minuta), albo podajemy oksytocyne i skurcze mogę być mocniej odczuwalne, ale za to będą. Chciałam jak najszybciej zobaczyć się z Nelą(wiedziałam, że też bidulka się męczy „idąc do nas”), poza tym wycieńczona bólem nie miałam siły na kolejne godziny zagryzania zębów- zgodziłam się na kroplówkę z oksytocyną. Po podłączeniu kroplówki wszystko zaczęło toczyć się szybszym tempem. Skurcze ożyły, a ja wiedziałam, że zbliża się ta od dawna wyczekiwana chwila. Powiem Wam tak... Mój Mąż był mega zdziwiony, że podczas skurczów partych nie krzyczałam, nie darłam się, nie jęczałam(a uwierzcie krzyki i okrzyki z sąsiadujących porodówek dochodziły zacne ;) )...a prawda była taka, że ja już nie miałam siły. Nie miałam siły nawet powiedzieć, że już nie mogę, że mnie boli, że mam dość. Ten moment pamiętam trochę jak za mgłą....ale poparłam podobno z 3-4 razy i Nela była z nami. Mimo, że nie było łatwo, bo Nelcia mała nie była.Ten moment kiedy „wyskoczyła” zapamiętam na całe życie- z jednej strony mega fizyczna ulga- nagle wszystko przestało mnie boleć, wszystko było stłumione, przestało istnieć. Z drugiej zaś uczucie nie do opisania. Kiedy dziecko, na które tak bardzo czekałaś, nosiłaś pod sercem, natrudziłaś się, aby wydać je na świat zostaje Ci położone na pierś, czujesz je, słyszysz, możesz dotknąć, popatrzeć. Tego nie da się opisać słowami. I ta radość Męża, to wzruszenie. Nigdy w życiu mimo przebytego bólu i zmęczenia nie czułam się tak wspaniale, tak pełna sił, taka dumna, taka szczęśliwa. Wszystkie mamy na pewno wiedzą o czym mówię, a pozostałym kobietom życzę, żeby kiedyś tego doświadczyły- tego nie da się z niczym porównać.
Zostaliśmy na sali porodowej 2 godziny....Sami...My i Nela... Mama, Tata i Dziecko...To były piękne 2 godziny... Podziwianie tego małego Cudu. Do kogo jest podobne. Jakie grzeczne. Jakie Kochane. A że jej zimno. A że drży. A że tak ładnie patrzy. Przez 2 godziny oswajaliśmy się z myślą, że to już, że zostaliśmy Mamą i Tatą, że Nela jest z nami, że zaczynamy kolejny etap w życiu. Nie pokażę Wam go, ale mam takie zdjęcie z porodówki, z Nelą na piersi...Jestem brudna, zmęczona, niepomalowana...ale wiecie co? Mimo tego wszystkiego nie mam chyba piękniejszego zdjęcia ... Widać na nim wszystko- tą całą radość, to całe „nic innego juz się nie liczy- Nela jest już z nami”.
Przeniesiona na salę poporodową grubo po północy nie spałam już do rana- jak i każdej kolejnej nocy w szpitalu. Leżałam i podziwiałam. Drżałam jak tylko ona drżała. Siedziałam nad nią i nasłuchiwałam czy oddycha, dotykałam- czy jej nie zimno/ nie ciepło. Nie wiedziałam nic, ale instynkt matki pomagał mi we wszystkim. Ta istota była zdana na mnie, więc nie było miejsca na strach, niepewność, czy nieporadność. Stałam się matką i musiałam podołać temu zadaniu od pierwszych minut.
Tego co dają narodziny dziecka nie da się opisać słowami. Pomimo bólu, pomimo tylu godzin...nie wyobrażam sobie rodzić inaczej. Czuję się mega dowartościowana. Że byłam w stanie wydać na świat nowe życie. Że dałam radę. Teraz wiem, że mogę przenosić góry, że nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. Nela dała mi moc... większą wiarę w siebie i swoje możliwości.
Z dnia na dzień pomimo wielkiej radości i szczęścia narasta też we mnie wielkie poczucie odpowiedzialności. Ten mały człowieczek jest w moich rękach. Jej całe życie. Jej przyszłość, jej wychowanie, jej poczucie wartości, jej spojrzenie na świat- to wszystko zależy ode mnie/od nas. Ta bezbronna istota liczy na nas, ufa nam bezgranicznie, powierza całą siebie w nasze ręce. To mocno motywuje i daje dużo siły.

A tak na koniec... Nie wiedziałam, że można tak kochać dopóki nie urodziła się Nela. Nie wiedziałam, że istnieją tak ogromne pokłady uczuć i emocji. Nie wiedziałam, że można na kogoś patrzeć i płakać z radości- że jest, że się uśmiechnie, że słodko westchnie, że zrobi kupke(a przecież wcześniej tak bolał ją brzuszek), że tak ładnie śpi, że tak ładnie je, że tak pięknie spojrzy...
Myślę, że Nela z dnia na dzień będzie zmieniała mnie i moje spojrzenie na wiele rzeczy. Wiem tylko jedno- jej narodziny zwiększyły objętość mojego serca- moja miłość do niej jest bezgraniczna i nawet nie do opisania, a miłość do Jej Taty tylko się umocniła- kocham Go jeszcze mocniej niż kiedyś, mimo, że to nierealne i dziękuję, że nasza miłość zaowocowała tak wielkim szczęściem jakim jest Nela <3

Ten tekst nie oddaje w najmniejszym nawet procencie tego co czuję i czego doświadczam. Brak mu nawet jakiegoś porządku i polotu w słowach...Jednakże chciałam go napisać na pamiątkę dla Neli. Chcę, żeby w przyszłości mogła przeczytać jakim cudem było dla mnie JEJ przyjście na świat.


Córciu- Kochamy Cię niewyobrażalnie mocno!!! Z dnia na dzień... z godziny na godzinę...  Pamiętaj, że jesteśmy z Tatą teraz i będziemy zawsze...Mimo wszystko !!! <3






Patrycja ;)
Ta część nie będzie tkliwa, emocjonalna i rozczulająca... to raczej sprawozdanie krok po kroku. Pomyślałam jednak, że może zainteresuje przyszłe Mamy- te które nie wiedzą czego się spodziewać, albo tak jak ja czekają zniecierpliwione na swoje dziecię juz po terminie... ;)

W związku z tym, że Neli nie spieszyło się do nas wcale( nie wiedzieć czemu ;)), po upłynięciu ósmego dnia od wyznaczonego terminu porodu miałam stawić się do szpitala. To była sobota 07.06.2014. Nie muszę Wam chyba mówić, że nie spałam już chyba od 5 rano. Strach połączony z ekscytacją, a tak generalnie to pełen wachlarz odczuć, przeżyć i emocji. Chociaż najbardziej denerwowałam się tym, czy przyjmą mnie w szpitalu, który upatrzyłam sobie na miejsce porodu, czy też odeślą. W związku z tym, że jest to dość oblegane i popularne miejsce porodów bałam się, że oddział będzie zawalony, a ja odesłana z kwitkiem- tak się jednak nie stało- całe szczęście ;) Po przebieraniu nóżkami w domu, około 8 zapakowaliśmy wszystkie moje torby i ruszyliśmy do szpitala. Zbliżając się do położniczej izby przyjęć moim oczom ukazał się mały tłumek, niezrażeni jednakże cierpliwie czekaliśmy na swoją kolej. Jedna z położnych zapytała oczekujące panie- jaki jest powód przybycia i co się dzieje- jak powiedziałam, że nie dzieje się właśnie nic, a ja jestem już 8 dzień po terminie- zapytała tylko mojego męża, czy mamy ze sobą torby, a jeżeli tak to mamy po nie iść- zostanę przyjęta na oddział. Kamień spadł mi z serca- jeden punkcik z listy odhaczony. Będę rodzić w tym miejscu, w którym chciałam. Tak więc grzecznie czekałam na swoją kolej, a mąż zawrócił do auta po mój ekwipunek;) Potem standard- cały wywiad, papierologia, założenie wenflonu, no i badanie...To wewnętrzne wykazało 1,5cm rozwarcia i 50% zgładzenia szyjki macicy- tak więc bez wielkich emocji, do finału było jeszcze daleko;) Potem badanie USG...dość długie, a doktor mocno się skupiał- tak się skupiał, że wyliczył mi, że moje cudo waży jakieś 3900g- no i w tym miejscu szok i niedowierzanie z mojej strony. Ile przepraszam? Może pan doktor się pomylił? Na wizytach u mojego ginekologa nic nie wskazywało na to, że czeka mnie poród tak dorodnej córki. Myślałam, że 3300-3500 to maks, czego mogę się spodziewać. No cóż...miałam nadzieję, że pomiar obarczony był błedęm- w końcu margines błędu w pomiarach usg jest dość duży. No ale oddalając się od tematu wagi... Zostałam zakwaterowana w pojedynczej sali, z własna łazieneczką i jak na polskie realia było naprawdę przyjemnie... No ale nudno :p Bez telewizora, bez radia, bez towarzystwa innych kobiet w podobnej sytuacji... Tak więc pozostało nam czekać z mężem co dalej...W międzyczasie zapis KTG, który także nic takiego nie wykazał i co dwugodzinne badanie serduszka Nelci przenośnym urządzeniem... A pomiędzy tym wszystkim wycieczki do toalety, co w ostatnim okresie ciąży nie jest niczym nadzwyczajnym... Ale jedna z nich okazała się jednak ważna ;) Po skorzystaniu z toalety pojawiło się jakieś delikatne plamienie- nie wiem, czy jednym z powodów, które dopomogło było badanie lekarskie, czy może świadomość, że jestem już w szpitalu pod fachową opieką coś we mnie odblokowało... Potem było tego tylko więcej- co dla położnej było znakiem odchodzenia czopa śluzowego...Ufff pomyślałam- fajnie, że coś zaczyna się dziać samo, tak fizjologicznie, tak jak powinno. Super, że nie muszę mieć niczego sztucznie wymuszanego. Nie pozostało nic innego jak tylko czekanie. W międzyczasie do mojej super jednoosobowej sali przywieźli dziewczynę, którą cofnęli z porodówki, żeby pomęczyła się trochę w normalnej sali, bo postęp porodu był zbyt słaby jak na porodówkę. Przyjechała do mnie już z regularnymi skurczami- nie muszę Wam chyba mówić, że rodziłam z nią prawie wspólnie. Przeżywałam każdy jej skurcz, oddychałam razem z nią i jak patrzyłam na jej cierpienie w czasie skurczu, to zaczynałam czuć lekki strach- w końcu mnie miało czekać wkrótce to samo. Pomijając szczegóły z życia mojej towarzyszki po paru godzinach zabrali ją w końcu na porodówkę- na szczęście bo już byłam zmęczona współtowarzyszeniu jej w bólach i oglądaniu czegoś co i tak będę przeżywać za chwilę sama, może inaczej. Moje samotne spędzanie wieczoru skończyło się dość szybko, gdyż zostałam przeniesiona na salę do kobietki, która oczekiwała rozwiązania poprzez cesarskie cięcie. Mąż oczywiście został odesłany do domu;) Chociaż zaznaczyłam mu, że czuję i jestem prawie pewna, że tej nocy się zacznie. No i cóż... nie myliłam się ani trochę. Cały czas czułam sączenie, aż do momentu kiedy poczułam, że wkładka jest prawie tak mokra jakbym się ssiusiała. Poszłam zakomunikować to położnej, która poinformowała lekarza- no i udałam się na badanie- nie muszę Wam chyba mówić jakie przyjemne jest takie badanie w środku nocy ;p No ale cóż... Nie były to wody tak jak myślałam, tylko w dalszym ciągu sączenie tego czopa. Nie było jakiegoś wielkiego postępu w rozwarciu, więc wróciłam na salę. Tej nocy praktycznie nie spałam, bo podświadomie coś przeczuwałam...Zresztą cały wieczór bolało mnie podbrzusze. Trochę bolało, trochę przechodziło, raz trwało to dłużej, raz krócej. O 3 nad ranem byłam pewna, że mam już regularne skurcze, co też skrupulatnie liczyłam- co 10 minut pojawiał się skurcz, którego nie dało się pomylić z niczym innym. Ohooo... pomyślałam- w końcu :) Cały czas w kontakcie z mężem czekałam na ranek... do rana odstępy między skurczami malały... Było badanie wewnętrzne(ale nadal miałam czekać na rozwój sytuacji na sali), był zapis KTG... a mnie coraz bardziej bolało. Poźniej przyszły skurcze co 5 minut i częściej. Straciłam trochę rachubę, bo skupiałam się na tym, żeby przeżyć skurcz i jak najlepiej odpocząć w przerwie między nimi. W grę zaczęły wchodzić już jakieś pierwsze kroplówki- niby to przeciwbólowe( chociaż wiedziałam, że to ma zadziałać raczej tylko na głowę, bo mojej towarzyszce z dnia poprzedniego też nie pomogły). Zresztą co poza zewnątrzoponowym, czy jakimiś pochodnymi narkotyków pomoże przy bólu porodowym? No raczej nic innego ;) Potem była piłka, spacery, prysznic...Jeszcze wszystko na normalnej sali.. I cóż mogę powiedzieć... Od godziny 3, a im później tym jeszcze bardziej, byłam we własnym świecie... Zaczęło się coś na co bardzo czekałam i coś z czym musiałam sobie radzić...Nie pamiętam wszystkich szczegółów, ale pamiętam, że kolejne badanie wykazało całkowite zgładzenie szyjki i 4 cm rozwarcia, więc lekarka zadecydowała, że ruszam na porodówkę. Była 13:30. Zdążyłam tylko zabrać parę najpotrzebniejszych rzeczy z normalnej sali i zadzwonić do Męża. Akurat jadł obiad- jak mu powiedziałam, że idę właśnie na porodówkę...nie muszę Wam chyba mówić, że już go nie dojadł.... A ja w asyście położnej(notabene wydawało mi się, że strasznej heksy- ale bardzo się co do niej pomyliłam) zawędrowałam na jedną z sal porodowych....

C.D.N




Natchniona podobną serią u jednej z blogerek postanowiłam pokazać Wam jak mieszkamy. Jak wiecie szeroko pojęte wnętrza to coś, co bardzo mnie kręci ;) Lubię podglądać jak mieszkają inni, więc myślę, że i Was zainteresuje taki cykl ;)
Dopiero (co niektórzy powiedzą już) pod koniec lipca miną 2 lata jak odebraliśmy klucze do naszego mieszkania, które było wówczas w stanie deweloperskim. W związku z czym jak się domyślacie nie wszystko jest gotowe w 100%- brakuje paru większych i mniejszych rzeczy, jakichś drobiazgów. Jednakże i tak uważam, że bardzo wiele udało nam się przez ten czas zrobić/ wymienić/ kupić. Tym bardziej pękam z dumy, gdyż praktycznie w całości Mój kochany Mąż dokonał tego własnymi rękoma. Dobrze mieć w domu tak zaradnego Mężczyznę <3